Znowu wzięłam się z
wielkim bólem za próbę napisania tego, co wydarzyło się przez miesiąc...
Nie sposób.
Czasu mniej i mniej,
czas też ciągle przyspiesza, mija szybciej niż wczoraj.
Ogólnie rzecz
biorąc, to siedzimy w domu od blisko 2 miesięcy, a leków mieli tyle, że nie
starczało mi dnia, żeby robić coś innego niż paniczów obsługiwać.
Same inhalacje w
najgorszym momencie po 3 na dobę sterydem (obaj) plus solanką zajmowały pół
naszego dnia.
Leo złapał w połowie
grudnia jakiegoś syfa - wirusowe zapalanie ropne spojówek (znowu), kaszel i
mega katar (większy niż ten permanentny
od września) + gorączka i w gratisie jakieś pleśniawki na migdałkach.
Potem skojarzyłam
pewne fakty i złapał to ewidentnie od Ksawerego, więc znowu jestem wkurzona tym
bardziej, bo przez głupotę dyrektora szkoły mamy kolejny raz cyrk w domu.
W między czasie
trafiliśmy w niedzielę prywatnie do lekarki z "naszego" szpitala
(nasza lekarka wyjechała) i ....łoooooo matko! co ona nawypisywała! jakie
teorie uknuła, jak po chamsku jechała po tej naszej alergolog - koleżanki z
pracy niegdyś, uciekliśmy z krzykiem, a ona koniecznie chciała nas na stałe, bo
odkąd zrezygnowała z bycia ordynatorem w szpitalu to przyjmuje tylko w domu. Na
siłe - umawiała nas na kontrole co 2 dni, a na recepcie wypisała nam leków za
350 pln!
Połowa z nich byłaby
tańsza o 90% gdyby Pani doktor miała umowę z NFZ.
Do tego na dzień
dobry, zanim cokolwiek powiedzieliśmy, uprzedziła, że da dziecku antybiotyk bo
to zbawienna moc.
No i tym sposobem
Leo otrzymał 5ty antybiotyk w tym roku....
Ksawery przez chwilę
(tydzień) chodził dzielnie do szkoły dzięki pomocy cioci Sylwii (mama kolegi
odbierała Ksawka ze szkoły) i potem zaczął atak kaszlu - 2 dni nie mógł biedny
nic powiedzieć ani zjeść, bo tłukło Go okrutnie non stop. Potem po setce
inhalacji i syropków kaszel złagodniał, ale brzmi jakby się wydobywał z
czeluści.
Potem była wigilia i
okazało się, że plany się wszystkim zmieniły poza nami, a że my musimy się
oczywiście dostosować.
Do tego stopnia, że
w drugi dzień świąt zostaliśmy zaskoczeni obecnością cioci i wujka, chorych na
zapalenie oskrzeli...ale to ja oczywiście przesadzam i jestem przewrażliwiona.
Może i jestem, ale
mam prawo - to ja wiecznie siedzę uwięziona w domu, nikt nie pomyśli, żeby mi
pomóc, chociażby wpaść na chwilę na kawę i odciągnąć myśli od nebulizatorów,
syropów, miarek, gorączek, obrzyganych ścian, ropiejących oczu, posikanych
majtek i rujnowania przez dzieci mieszkania z nudów i totalnej korby.
Koniec.
Teraz z innej
beczki:)
Leo rozwija swoją
mowę w sposób mocno uroczy. Mówi czasem bardzo niewyraźnie, ale brnie do przodu
to najważniejsze.
Zamiast
"zszedłem" jest "zejdziałem", zamiast poszedłem" jest
"pójdziałem", płyniemy "łocią", bo jest "łuć" a
nie "łódź", "zafka" zamiast "żyrafki",
"Kawuś" zamiast "Ksawuś", "kep" zamiast
"sklep", "tlójkokocik" zamiast "trójkącik", "kabin"
zamiast "karabin" - tego jest mnóstwo, które często gęsto wypowiadane
są w magiczny sposób jednorazowo, zapominam zapisać i klapa...
Podczas przytulania
mówię do Misia:
tak szybko rośniecie
Smyki, co ja zrobię, do kogo się przytulę jak będziesz duży?
Leo: "nie maltw się mamusiu, ulodziś sobie nowego
dzidziusia, a ja będę duzi i będę mocno kopał kamyki ręką i nogą!"
albo
Leo (głaszcząc mnie
po buzi): "chciałbym,
ziebyś była moją psitulanką!"
Długo też nie
wiedziałam o co chodzi z wyrazem Toyota.
Otóż Miś
"zjada" pewne przedrostki lub litery - np. literkę s.
Zawsze kiedy
pokazywał na parkingu toyotę mówił - "JOTA".
Wszystko stało się
jasne, w chwili gdy Leo pokazując na kibel powiedział "ALETA".
Myślał po prostu, że
jak ktoś mówi "toyota" to ma na myśli "to (jest) jota",
to(jest)aleta".
Różne też nowe
zagadnienia Go interesują i pyta:
a co się dzieje jak
się kogoś "nabije"? (czyli zabije)
Czy dzidzia w brzuszku
ma lornetkę?
lub mówi:
"chciałbym mieć
zionę!"