Na ten
wyjazd czekaliśmy pół roku.
Długi
czas czytania, planowania, przygotowań.
Potem
na kilka dni przed wyjazdem sporo kłopotów, których kumulacja nastąpiła w
środku nocy na terenie Czech - auto zostało nagle bez zasilania, przestało
działać wszystko łącznie z hamulcem ręcznym (elektronika), wspomaganie,
bagażnik (brak możliwości postawienia trójkąta).
Staliśmy
na środku autostrady, ciemno, noc a my w ogóle na jakimś moście a w dole
przepaść. Sytuacja była nieciekawa. Potem policja czeska, laweta i inne takie.
Nasz
mechanik - znowu znajomy, zapomniał dokręcić śrubkę a my mogliśmy zginąć.
Mechanik,
który nas naprawiał w Czechach powiedział, że gdyby się to stało kilkanaście km
dalej w tunelu to byśmy nie przeżyli.
Gdybym
wiedziała, że na tej trasie jest tyle tuneli nigdy przenigdy bym nie podjęła
decyzji o kontynuowaniu drogi na wakacje.
Potem
kłopoty nas nie opuszczały.
Ze
zmęczenia zmieniliśmy plany i wykupiliśmy jednak winietę na Słowenię (18 eur za
godzinę może dwie przyjemności...) i trafiliśmy na remont i kosmiczny korek na
przejściu SLOV-HR, o mały włos a skończyłoby nam się paliwo.
Po 24
godzinach dotarliśmy na miejsce tracąc już pierwszą dobę wakacji :(
Kilka
minut później Leon przewrócił się w łazience na tyle niefortunnie, że naderwał
sobie ucho, krew się lała, a ja ... całą noc jeszcze mną telepało.
Pod
koniec pobytu ja sama osobiście utopiłam swojego nikona - jest do wyrzucenia
razem obiektywem. Cieszyć się mogę
jedynie z faktu, że w sumie to dziwne, ale na szczęście podczas upadku sama nie
zrobiłam sobie krzywdy.
Na
szczęście udało się jakoś odzyskać chęć do przeżycia tych wakacji najlepiej jak
to możliwe.
Z
naszego 10 dniowego wyjazdu zrobił się tydzień, ale i tak warto było.
Teraz
trochę pozytywniej.
Trafiliśmy
na przesympatyczną (w przeciwieńswie do zeszłorocznych Węgrów) rodzinę,
mieszkaliśmy w pięknym miejscu wśród gór, lasów, pól i krystalicznego morza.
Było
sielsko, wiejsko i słonecznie.
Mieliśmy
do dyspozycji całą górę domu plus ogromny ogród wokół - pola lawendowe, gaj
oliwny, rabatki, palmy, hamak, kamienna "piwniczka" z grillem i
przepiękine widoki m.in. na masyw Ucka.
Mieszkaliśmy
kilka km od centrum starego średniowiecznego miasteczka Labin i kilka km do malowniczanych plaż.
Może
nie udało nam się zrealizować całego planu zwiedzania, ale sporo jednak się
udało.
Wnętrze
półwyspu jest niezwykle urokliwe i pełne historii i cudownej roślinności.
Stare
weneckie miasteczka kusiły swoim urokiem niemal na każdym z mijanych wzgórz.
Najbardziej
utkwiło nam jedno, o którym nigdzie nie ma żadnych informacji, ani w
przewodnikach ani w internecie i byliśmy tam sami. Tylko my i stare mury Gračišće.
Zwiedziliśmy
Motovun - kulinarną stolicę Istrii,
słynącą z trufli i oliwy.
Akurat
tam ludzi było tak dużo, że dla nas zostało tylko miejsce parkingowe na samym
dole wysokiego wgórza i w strasznym upale wspinaliśmy się na szczyt.
Nie
skradło jednak naszych serc.
Miejsce
niezwykłe to Groznjan, niedaleko
granicy ze Słowenią, miasto artystów, galerii, sztuki, muzyki.
Mieszkańców
ma niewielu, za to w przewadze są to włosi.
Piękne
miasteczko, na prawdę wyjątkowe. Bajkowe, momentami niewyobrażalnie magiczne.
Każdy
zaułek zachwycał czymś innym.Do miasta prowadzi droga nieutwardzona, do góry i
do góry i do góry, kto ma auto terenowe
ten szczęściarz ;)
Byliśmy
też w antycznej Puli - największe
miasto Istrii, ale też jakoś, jakby to powiedzieć ładnie ;) bez szału.
Trzeba
trochę się nachodzić, żeby ten antyk zobaczyć.
Z Puli
mieliśmy płynąć do Parku Narodowego Brijuni, ale nie było czasu.
Pojechaliśmy
za to na okoliczny przylądek Kamenjak
do Parku Krajobrazowego o tej samej nazwie.
Cudna
flora opisywana jako fenomen, widoczny czerwony kolor ziemi (jeden z kolorów
Istrii), jeżowce, koralowce, zatoczki, endemity, ale jednak nie rzuciło mnie aż
tak na kolana jak się spodziewałam. Ogrom aut, kurzu i ludzi mnie wkurzał.
Dzikie
plaże - chyba trzeba mocno szukać i to pieszo, ewentualnie rowerem.
Najbardziej
pozytywnie zaskoczył mnie Bar Safari - totalnie nietuzinkowy.
Bar
ukryty w gąszczach przerośniętej kukurydzy :) labirynty zielonych korytarzy i
różniaste atrakcje dla dzieci i nie
tylko :) a wszystko z pięknym widokiem na "koniec świata" (bo jest to
najdalszy zakątek południowy Istrii), już pal licho tłumy tutaj. Miejsce warte
zobaczenia i wypicia lemoniady.
Miejscowość
nadmorska, która jest najbliżej Labin to Rabac.
Typowo
turystyczny kurort.
Tłumy,
jachty, łódki, knajpy, reklamy, hałas, brak miejsc parkingowych.
Nic
specjalnego.
Ładne
plaże w zatoczkach, ale małe, więc na jednej zazwyczaj plażowało ok. 5 rodzin.
Raz
musieliśmy czekać na górze na deptaku, aż
ktoś się spakuje i zwolni miejsce.
Za Rabacem głównym była plaża Girandella -
malownicza, położona pomiędzy białymi skałami, trudno dostępna.
Woda
cudna, krystalicznie czysta i pełna ryb.
Kilka
luźnych uwag na podstawie obserwacji :)
Zasolenie - ogromne, mnie
osobiście robiło się niedobrze kiedy po wyjściu z wody woda spływała mi m.in.
po ustach.
Nurkowanie - kompletnie mnie
nie kręci, Tatę owszem, ja dziękuję.
Woda
była zimna, a przynajmniej zimniejsza niż się wszyscy spodziewaliśmy.
Cykady - jak się
już człowiek przyzwyczai, to potem brakuje tego trzeszczenia :)
Podobno
im cieplej tym głośniej cykają.
Cyprysy - wszędzie -
zupełnie jak w Toskanii.
Krajobraz
Istrii w ogóle przypomina włoskie klimaty, Istria nazywana jest w niektórych
przewodnikach "Chorwacką Toskanią".
Lidl - jest wszędzie,
ale nie ma serków homo, mrożonych zup i bułek maślanych, które by nam się
przydały.
Poruszanie się autem - do naszej
części Labin (Ripenda Verbanci) prowadziła wąziutka kręta droga w górę. Z niej
był ostry skręt na posesję + wysoki murek po obu stronach wjazdu - trzeba być
chorwackim kierowcą, żeby się na luzie poruszać po tych drogach :) Oni jeżdżą
szybko i nie przejmują się, że wąsko, do tego jeżdżą bez świateł.
Na
Istrii jest też tak, że na mapie odległości są nie wielkie, ale zatoczki,
tunele itp. powodują, że czas dotarcia do danej miejscowości wydłuża się 3 lub
4 x.
Szukanie
miejsca parkingowego to prawdziwa męka. Jeśli cokolwiek się znajdzie to ja
osobiście nie umiałabym zaparkować np. miejsce na malucha i pod kątem 40
stopni, lub tuż nad przepaścią.
Ludzie
parkowali nawet wzdłuż trasy biegnącej nad morzem i po 2-3 auta zatrzymywały
się na słowo honoru na maleńkim skrawku trawy i schodzili w dół do plaż, o
których zwykły turysta jak my nie miał pojęcia.
Do
dziś nie wiem jak oni tam schodzą :)
Parkingi
też wszędzie są płatne. Nie jak nad morzem, że jedziemy i zatrzymujemy się "gdzieś" tam
gdzie nie ma aut i ludzi i idziemy na pustą plażę - tam nie ma pustych
parkingów i pustych plaż.
Siesta - funkcjonuje w
mniejszych sklepach.
Polaków na Istrii nie
jest dużo. W zasadzie to spotykaliśmy ich sporadycznie.
Dużo
niemców, austriaków i ukraińców.
Okulary - złamały mi się
okulary w pierwszy dzień. Nowe zresztą już trzecie w tym sezonie.
Myślałam,
że kupno nowych będzie tak łatwe jak w Polsce - bardzo się myliłam.
Nigdzie
nie było stoisk z okularami. W końcu dotarłam do czegoś a la Rossmann, nazywa
się to Konzum i tam było dosłownie kilka sztuk, kupiłam takie, które są źle w
ogóle skonstruowane odbijają światło od środka i nic nie widzę :).
Stoiska
z okularami były dopiero w Puli, większość Ray Ban, po cenach sądząc raczej nie
oryginalne ;)
McDonalds - tutaj małe
zaskoczenie - wszystkie po drodze "maki" z płatną toaletą (0,5 EUR) i
nie pod szyldem takim jak w Polsce tylko z jakimś kółkiem "my burger"
czy jakoś tak.