Moja lista blogów

niedziela, 28 sierpnia 2016

Leonkowe gadu gadu cd.


MIĘCIUTKA

Leo się przytula do mnie i mówi:
Kosam Cię mamusiu tak bajdzo bajdzo!
...
Jesteś taka menciutka!"
 :)



***

FRYZJER

Patrzę na Leo i mówię:
Ale jesteś śliczny! :P
Leo: a Ty nie mamusiu, uciesię cię ( i bierze grzebień)
:D




piątek, 26 sierpnia 2016

Leonkowe gadu gadu

ŁOPATKA

Idziemy na spacerek.
Leoś jakoś ostatnio pokochał wózek, jakby wiedział, że to ostatnie momenty.
Nie protestuję, bo to i moje ostatnie chwile z wózkiem :(
Poza tym dla mnie to wygoda, bo po pierwsze szybciej, po drugie nie muszę dźwigać wszystkiego tylko wrzucam do wózka i zakładam tylko mini-torebunię, a nie wór ważący 3 kg i idziemy.
No więc - wychodzimy na spacer. Pytam Leo:
Ja: co chcesz wziąć na spacer?
L: kopajkę
Ja: a nie chcesz łopatki?
L: Nie
Ja: ok
Leo bawi się koparką w piasku.
Zauważam w wózku w koszyku łopatkę.
Pytam: Leo chcesz łopatkę?
L: nie chciałem przecieś łopatki!!! mówiłem Ci!!!
Ja: no wiem, ale pytam, bo po prostu jest w wózku
Leo bierze łopatkę i bawi się :)

***



POCZTA

Leo: Mamo ci  tu jeśt kościół?
Ja: nie, dlaczego pytasz?
Leo pokazując na krzyż wiszący na poczcie: to ciemu tam jest pan Jezus?


***



OBIAD

Przy obiedzie.
Leo rozgląda się i mówi: wsiścy jom (czyt. wszyscy jedzą)

***



PRZEPROŚ MNIE

Leo rozrabia i w ogóle mnie nie słucha. W końcu podnoszę głos i krzyczę.
Leo smutny, uspokaja się, za chwilkę przychodzi się przytulić i mówi:
a telaś peploś mnie zie ksiciałaś (czyt. a teraz przeproś mnie, za to że krzyczałaś)

***



LICZNIK

Rozmowa braci.
Ksawery: Leo, czy Ty wiesz co to jest licznik ? (rowerowy)
Leo:  yyyy no taki tezezizolek co wyswietla godzine

***


BRAK REAKCJI

Mama: Leonku, czy możesz nie mówić w kółko po 100 razy tego samego, bo ja słyszę
Leon: …ale nic nie gadaś przecieś
(;D – no tak racja, matka zajęta i nie odpowiedziała, to dziecko mówi dopóki nie będzie reakcji, brawo ja! J)


***


SCHODY
Schodzimy z 4 piętra po schodach.
Leonek: Mamusiu, ciemu my tak w kółko musimy chodzić?



Nietypowy początek sezonu infekcyjnego

Od początku.
Leo dostał gorączki 11 sierpnia.
Potem gardło, infekcja wirusowa.
Ksawek w tym czasie był u babci i dziadka przez tydzień (!!! tak tak, pierwszy raz takie kwiatki :P)
Cieszyłam się, że wirus nie pójdzie dalej.
No i Ksawek złapał coś innego u babci, wrócił z zawalonym gardłem i wymiotami.
Bardzo osłabiony, wyczerpany i zmęczony.
Infekcja wirusowa.
Starszakowi po 2 dniach przeszło, został tylko katar i kaszel do dziś.
Infekcję przywiezioną złapał Leo i znowu gorączka, katar, gardło i dla odmiany, żeby nudno nie było biegunka.
Gorączka minęła, za to biegunka się nasila z dnia na dzień...
Dodatkowo dziś  lekarka usłyszała jakieś furczenie w płucach, więc doszedł Nebud, Berodual i dalej się leczymy, a ja się boję, że znowu będzie zapalenie płuc (Leo miał już 2 x w  tym roku)
W domu szpital, siedzimy zamknięci od 2 tygodni, ja już wariuje, a to dopiero początek.
Noce są koszmarem, bo Starszak znowu chce spać z nami (u babci spał z nimi w łóżku), młodszy albo gorączka, albo rzyganie, albo kaszel i inhalacje, albo biegunka.
Chcę do pracy!
Tymczasem w ramach zabijania nudy:



 plastelinowe ludki

 Jenga inaczej


 Kulka antystresowa

Puzzle 3 d






Dziś.
Przychodnia.
Jestem od 3 dni zarejestrowana do kontroli z młodszym na 8:00. Przyszliśmy punkt 8:00. W poczekalni jeszcze 2 mamy i tatuś.
Kiedy usiłuję wejść do gabinetu, jedna mama blokuje mi przejście sobą i drze się, że ona też jest zarejestrowana na 8:00, też od kilku dni i że ona tu stoi od 7:30 i, cytuję, "byłoby to niegrzeczne z pani strony gdyby pani teraz weszła" - nawet nie zdążyłam być niegrzeczna, bo ona wepchała się do gabinetu. Na to skoczył na mnie tatuś, że co ja sobie myślę, po czym mamusia z gabinetu została wyproszona i my w rezultacie weszliśmy pierwsi, zgodnie z planem.
Pytanie, które nie daje mi spokoju. Jeśli ktoś jest zarejestrowany na 8:00, na początek przyjmowania pacjentów, to w jakim celu przychodzi o 7:30 i dlaczego oczekuje od tych, co przyszli na podaną godzinę, aby grzecznie się odsunęli i poczekali?
Zaznaczam, że dzieci te nie były niemowlętami, ani nie były to też nagłe przypadki.
Gdyby można było wysnuć jakieś wnioski z tej sytuacji to wniosek absurdalny brzmi:
pamiętaj, jeśli przyjdziesz na czas to oznacza to, że jesteś spóźniony :D





środa, 24 sierpnia 2016

O naszych wakacjach słów kilka

Na ten wyjazd czekaliśmy pół roku.
Długi czas czytania, planowania, przygotowań.
Potem na kilka dni przed wyjazdem sporo kłopotów, których kumulacja nastąpiła w środku nocy na terenie Czech - auto zostało nagle bez zasilania, przestało działać wszystko łącznie z hamulcem ręcznym (elektronika), wspomaganie, bagażnik (brak możliwości postawienia trójkąta).
Staliśmy na środku autostrady, ciemno, noc a my w ogóle na jakimś moście a w dole przepaść. Sytuacja była nieciekawa. Potem policja czeska, laweta i inne takie.
Nasz mechanik - znowu znajomy, zapomniał dokręcić śrubkę a my mogliśmy zginąć.
Mechanik, który nas naprawiał w Czechach powiedział, że gdyby się to stało kilkanaście km dalej w tunelu to byśmy nie przeżyli.
Gdybym wiedziała, że na tej trasie jest tyle tuneli nigdy przenigdy bym nie podjęła decyzji o kontynuowaniu drogi na wakacje.
Potem kłopoty nas nie opuszczały.
Ze zmęczenia zmieniliśmy plany i wykupiliśmy jednak winietę na Słowenię (18 eur za godzinę może dwie przyjemności...) i trafiliśmy na remont i kosmiczny korek na przejściu SLOV-HR, o mały włos a skończyłoby nam się paliwo.
Po 24 godzinach dotarliśmy na miejsce tracąc już pierwszą dobę wakacji :(
Kilka minut później Leon przewrócił się w łazience na tyle niefortunnie, że naderwał sobie ucho, krew się lała, a ja ... całą noc jeszcze mną telepało.
Pod koniec pobytu ja sama osobiście utopiłam swojego nikona - jest do wyrzucenia razem  obiektywem. Cieszyć się mogę jedynie z faktu, że w sumie to dziwne, ale na szczęście podczas upadku sama nie zrobiłam sobie krzywdy.
Na szczęście udało się jakoś odzyskać chęć do przeżycia tych wakacji najlepiej jak to możliwe.
Z naszego 10 dniowego wyjazdu zrobił się tydzień, ale i tak warto było.
Teraz trochę pozytywniej.

Trafiliśmy na przesympatyczną (w przeciwieńswie do zeszłorocznych Węgrów) rodzinę, mieszkaliśmy w pięknym miejscu wśród gór, lasów, pól i krystalicznego morza.
Było sielsko, wiejsko i słonecznie.
Mieliśmy do dyspozycji całą górę domu plus ogromny ogród wokół - pola lawendowe, gaj oliwny, rabatki, palmy, hamak, kamienna "piwniczka" z grillem i przepiękine widoki m.in. na masyw Ucka.
Mieszkaliśmy kilka km od centrum starego średniowiecznego miasteczka Labin i kilka km do malowniczanych plaż.
Może nie udało nam się zrealizować całego planu zwiedzania, ale sporo jednak się udało.
Wnętrze półwyspu jest niezwykle urokliwe i pełne historii i cudownej roślinności.
Stare weneckie miasteczka kusiły swoim urokiem niemal na każdym z mijanych wzgórz.
Najbardziej utkwiło nam jedno, o którym nigdzie nie ma żadnych informacji, ani w przewodnikach ani w internecie i byliśmy tam sami. Tylko my i stare mury Gračišće.
Zwiedziliśmy Motovun - kulinarną stolicę Istrii, słynącą z trufli i oliwy.
Akurat tam ludzi było tak dużo, że dla nas zostało tylko miejsce parkingowe na samym dole wysokiego wgórza i w strasznym upale wspinaliśmy się na szczyt.
Nie skradło jednak naszych serc.
Miejsce niezwykłe to Groznjan, niedaleko granicy ze Słowenią, miasto artystów, galerii, sztuki, muzyki.
Mieszkańców ma niewielu, za to w przewadze są to włosi.
Piękne miasteczko, na prawdę wyjątkowe. Bajkowe, momentami niewyobrażalnie magiczne.
Każdy zaułek zachwycał czymś innym.Do miasta prowadzi droga nieutwardzona, do góry i do góry i do góry,  kto ma auto terenowe ten szczęściarz ;)
Byliśmy też w antycznej Puli - największe miasto Istrii, ale też jakoś, jakby to powiedzieć ładnie ;) bez szału.
Trzeba trochę się nachodzić, żeby ten antyk zobaczyć.
Z Puli mieliśmy płynąć do Parku Narodowego Brijuni, ale nie było czasu.
Pojechaliśmy za to na okoliczny przylądek Kamenjak do Parku Krajobrazowego o tej samej nazwie.
Cudna flora opisywana jako fenomen, widoczny czerwony kolor ziemi (jeden z kolorów Istrii), jeżowce, koralowce, zatoczki, endemity, ale jednak nie rzuciło mnie aż tak na kolana jak się spodziewałam. Ogrom aut, kurzu i ludzi mnie wkurzał.
Dzikie plaże - chyba trzeba mocno szukać i to pieszo, ewentualnie rowerem.
Najbardziej pozytywnie zaskoczył mnie Bar Safari - totalnie nietuzinkowy.
Bar ukryty w gąszczach przerośniętej kukurydzy :) labirynty zielonych korytarzy i różniaste atrakcje dla dzieci  i nie tylko :) a wszystko z pięknym widokiem na "koniec świata" (bo jest to najdalszy zakątek południowy Istrii), już pal licho tłumy tutaj. Miejsce warte zobaczenia i wypicia lemoniady.
Miejscowość nadmorska, która jest najbliżej Labin to Rabac.
Typowo turystyczny kurort.
Tłumy, jachty, łódki, knajpy, reklamy, hałas, brak miejsc parkingowych.
Nic specjalnego.
Ładne plaże w zatoczkach, ale małe, więc na jednej zazwyczaj plażowało ok. 5 rodzin.
Raz musieliśmy czekać na górze na deptaku,  aż ktoś się spakuje i zwolni miejsce.
Za Rabacem głównym była plaża Girandella - malownicza, położona pomiędzy białymi skałami, trudno dostępna.
Woda cudna, krystalicznie czysta i pełna ryb.

Kilka luźnych uwag na podstawie obserwacji :)
Zasolenie - ogromne, mnie osobiście robiło się niedobrze kiedy po wyjściu z wody woda spływała mi m.in. po ustach.
Nurkowanie - kompletnie mnie nie kręci, Tatę owszem, ja dziękuję.
Woda była zimna, a przynajmniej zimniejsza niż się wszyscy spodziewaliśmy.
Cykady - jak się już człowiek przyzwyczai, to potem brakuje tego trzeszczenia :)
Podobno im cieplej tym głośniej cykają.
Cyprysy - wszędzie - zupełnie jak w Toskanii.
Krajobraz Istrii w ogóle przypomina włoskie klimaty, Istria nazywana jest w niektórych przewodnikach "Chorwacką Toskanią".
Lidl - jest wszędzie, ale nie ma serków homo, mrożonych zup i bułek maślanych, które by nam się przydały.

Poruszanie się autem - do naszej części Labin (Ripenda Verbanci) prowadziła wąziutka kręta droga w górę. Z niej był ostry skręt na posesję + wysoki murek po obu stronach wjazdu - trzeba być chorwackim kierowcą, żeby się na luzie poruszać po tych drogach :) Oni jeżdżą szybko i nie przejmują się, że wąsko, do tego jeżdżą bez świateł.
Na Istrii jest też tak, że na mapie odległości są nie wielkie, ale zatoczki, tunele itp. powodują, że czas dotarcia do danej miejscowości wydłuża się 3 lub 4 x.
Szukanie miejsca parkingowego to prawdziwa męka. Jeśli cokolwiek się znajdzie to ja osobiście nie umiałabym zaparkować np. miejsce na malucha i pod kątem 40 stopni, lub tuż nad przepaścią.
Ludzie parkowali nawet wzdłuż trasy biegnącej nad morzem i po 2-3 auta zatrzymywały się na słowo honoru na maleńkim skrawku trawy i schodzili w dół do plaż, o których zwykły turysta jak my nie miał pojęcia.
Do dziś nie wiem jak oni tam schodzą :)
Parkingi też wszędzie są płatne. Nie jak nad morzem, że jedziemy  i zatrzymujemy się "gdzieś" tam gdzie nie ma aut i ludzi i idziemy na pustą plażę - tam nie ma pustych parkingów i pustych plaż.

Siesta - funkcjonuje w mniejszych sklepach.

Polaków na Istrii nie jest dużo. W zasadzie to spotykaliśmy ich sporadycznie.
Dużo niemców, austriaków i ukraińców.

Okulary - złamały mi się okulary w pierwszy dzień. Nowe zresztą już trzecie w tym sezonie.
Myślałam, że kupno nowych będzie tak łatwe jak w Polsce - bardzo się myliłam.
Nigdzie nie było stoisk z okularami. W końcu dotarłam do czegoś a la Rossmann, nazywa się to Konzum i tam było dosłownie kilka sztuk, kupiłam takie, które są źle w ogóle skonstruowane odbijają światło od środka i nic nie widzę :).
Stoiska z okularami były dopiero w Puli, większość Ray Ban, po cenach sądząc raczej nie oryginalne ;)


McDonalds - tutaj małe zaskoczenie - wszystkie po drodze "maki" z płatną toaletą (0,5 EUR) i nie pod szyldem takim jak w Polsce tylko z jakimś kółkiem "my burger" czy jakoś tak.